sobota, 6 września 2014

St. John's University



Po przyjeździe zostaliśmy przekierowani do sali, w której dostaliśmy klucze do pokoju, wodę, rozkład zajęć, mini mapkę campusu itp. Mieszczą się tam dwa akademiki – St. Joseph Hall i La Salle Hall. Naszą grupę zakwaterowali w tym drugim (chwała Bogu, bo nie musiałam targać walizy na 4 piętro). Na dole znajdowało się biuro, automaty z przekąskami, jakaś sala do której nikt nie wchodził, natomiast na górze były pokoje, łazienki i coś w stylu salonu – z telewizorem, grami planszowymi, piłkami, lodówką (pełną pizzy i kanapek ! ), mikrofalówką, kanapami etc. Wieczorami większość  przesiadywała właśnie tam (bo wifi :D ) . Ja i moje atomówki (te laski z Polski, do których się nie chciałam odezwać, a później je pokochałam i nie chciałam się z nimi rozstawać) grałyśmy tam wieczorami w Jenga. 

Pokoje były naprawdę spore, w moim stały  3 piętrowe łóżka, 3 biurka, kilka szaf, jakieś krzesełka.  Wszystko w bardzo przyzwoitym stanie, dostaliśmy też paczki z czystą pościelą i ręcznikami. Porównując do polskich akademików – to prawdziwy luksus :D Łazienki były codzienne sprzątane. Były tam dwa rzędy umywalek i chyba z 8 kabin z prysznicem i toaletą. Jedyne, co mnie przerażało – drzwi do kabin miały taki odstęp od ściany, że kiedy człowiek siedział na kiblu, mógł być bez problemu obserwowany przez oczekujących w kolejce, co nie pomagało w załatwieniu swoich potrzeb. Aczkolwiek w porze posiłków łazienki były puste i wtedy można było uderzyć na posiedzenie :D co bardzo ważne – na każdą łazienkę przypadały 4 suszarki do włosów, co było dla mnie miłym zaskoczeniem. Od razu wspomnę pierwszą wizytę w łazience – latałam po wszystkich kabinach, jak głupia, bo myślałam, że toalety są zapchane. Woda sięgała do połowy muszli, co dla mnie nie było normalne. Aczkolwiek tutaj wszystkie kible tak mają, taka ich uroda :D

W dniu przyjazdu, kolacja o godzinie 21:00 składała się z 3 rodzajów pizzy – w sumie pewnie z 50 opakowań, które po kolacji powędrowały do naszych lodówek w akademikach, żebyśmy czasem nie chodzili głodni. Jeżeli chodzi o żywienie – nie mogło być lepiej. Na śniadanie (7:00-7:55) do wyboru kilka rodzajów pieczywa, masło orzechowe, galaretka (na kanapki), serek Philadelphia, kawa, mleko, płatki, słodkie napoje, woda, sok pomarańczowy i jabłkowy, owoce, jajecznica, czasami jakieś kiełbaski, czy inne potrawy typowo śniadaniowe na ciepło. Na lunch (11:30-1:30) – codziennie  było coś na ciepło i deser, dostępny był też bufet sałatkowy, w którym można było sobie nawalić warzyw ile kto chciał i z jakimi dodatkami mu się wymarzyło. Do tego słodkie napoje, kawa, woda. Kolacja (6:00-7:10) również przewidywała bufet sałatkowy i te same napoje, do tego również coś do zjedzenia na ciepło i pamiętam, że na osłodę dawali BAAARDZO kremowy budyń. Na jedzenie nie dało się narzekać. Nie było też możliwości odczuwania głodu ;)

Od godziny 8:00 rano mieliśmy zajęcia. Zostaliśmy podzieleni na grupy wg stanu, w którym będziemy mieszkać, każda grupa miała wyznaczonego jednego nauczyciela na tych kilka dni. Siedzieliśmy we 4 osoby przy okrągłych stolikach twarzą do tablicy, czasami oglądaliśmy jakiś film, czasami pracowaliśmy w grupach. Co najlepsze – wszyscy nauczyciele byli tak zabawni i tak lekko prowadzili lekcje, przekazując jednocześnie masę informacji, że nawet nie odczuwało się tego czasu spędzonego w klasie. Mieliśmy też warsztaty z pierwszej pomocy i prowadzenia samochodu w US.

Niektóre rodziny wykupiły dla swoich au pair prezenty – ja dostałam paczkę o największej wartości, w której skład wchodziła torba, bluza, długopisy, wycieczka do Nowego Jorku (50$), wjazd na taras widokowy Rockefeller Center (25$), karta do Starbucksa na 10$, karta do Panera Bread na 10$, jakieś przekąski i słodycze, karta na 5 przekąsek w szkolnym sklepiku, ramka na zdjęcie z NY i kubek . Wszystkie gadżety z logo Cultural Care Au Pair. Nie powiem, taki prezent naprawdę mnie ucieszył, poczułam, że nie jestem tylko pracownikiem, ale kimś, na kim im zależy.

W czwartek odbyła się wycieczka do Nowego Jorku, niestety mieliśmy mało czasu wolnego i tak naprawdę po zejściu z tarasu widokowego pognałyśmy z atomówkami na Times Square i to tyle z naszego zwiedzania.
W piątek po śniadaniu część osób została odwieziona do swoich stanów lub na lotnisko busami, część została odebrana przez host rodziców. Po mnie przyjechała moja host mama. 













 ATOMÓWKI ! <3


Pożegnanie :<

Piękny widok z tarasu Rockefeller Center

 Prezent od host rodzinki

Jeżeli chodzi o moje atomówki – świetne dziewczyny ! Śmiałam się z nimi tak, że po kilku dniach nabawiłam się zakwasów, teraz codziennie piszemy, dzwonimy… aczkolwiek mieszkamy w innych Stanach. Ada mieszka w Connecticut – 120 mil ode mnie, Pati chyba w Virginii (?). Jednak 100-200 mil to nie przeszkoda, mamy w planach spotkania ! W końcu mila to 1,6 km. Czyli droga zajmie może 2-3 godziny. Nie jest źle ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz