Kino w Garden City w zasadzie troszkę różni się od tego w Warszawie.
Przede wszystkim sale są mniejsze – wysoookie i wąskie. Ekran zajmuje prawie
całą szerokość pomieszczenia. Samo kino jest oddzielną częścią centrum
handlowego i ma dosłownie kilka sal. Nie mam pojęcia, ile krzeseł mieści się w
takiej sali, ale na pewno nie tyle, ile u nas. Drugą rzeczą, jaka mnie zdziwiła
jest jedzenie … u nas je się nachosy, popcorn, lub jakiś mix orzeszków. Tutaj
możemy zamówić to samo, ale do wyboru mamy też normalne jedzenie, jak w barze –
hamburgery, zestawy z hot dogami, frytki. Warto też omówić stół z dodatkami, jakie
możemy sobie za darmo wziąć po zakupie przekąsek – sól, ketchup, musztarda i…
roztopione masło. Tak, na brzegu stołu stoi maszyna, z której lejemy sobie
roztopione masło na popcorn. Nie chcę wiedzieć, ile kalorii przeciętny widz
przyswaja przy jedzeniu dużego popcornu zalanego dodatkowym tłuszczem.
Ceny za sam seans są całkiem przystępne –
rano bilet dla osoby dorosłej kosztuje 6$, po południu 9$, natomiast wieczorem
11$. Na ich zarobki, to naprawdę grosze. Gorzej z jedzeniem, ponieważ za zwykłe
nachosy z dipem serowym i duży napój zapłaciłam 14$ ! O zgrozo, ale w Polsce też się srogo płaci za
jedzenie w kinie, więc nie ma co marudzić. W dodatku wystarczyło mi tego do
końca filmu, chociaż jadłam cały czas.
Właaaśnie, nie powiedziałam, jaki film wybrałam ! Poszłyśmy
z Livią na „The best of me” – jak każda historia napisana przez Nicholasa
Sparksa – łzawa, jak jasna cholera. Ja wiedziałam, że będę ryczała, bo na
wszystkich ekranizacjach jego powieści płaczę… ale nie spodziewałam się, że aż tak.
Mimo wszystko bardzo mi się podobało, lubię taki klimat i polecam.
Po wyjściu z seansu zaszłyśmy do centrum
handlowego, ponieważ „jak już jesteśmy na miejscu, to można popatrzeć” .
Patrzenie jak zawsze zakończyło się uszczerbkiem na moim koncie, ale kupiłam
sobie bardzo wygodne buty na koturnie, o których od dawna myślałam. Były na
przecenie ze 190$ na 120$, do tego dokupiłam dwie paczki skarpet w cenie jednej
(10$) i wyszłam w pełni zadowolona. Tak
więc sobota upłynęła ciekawie, natomiast niedzielę przesiedziałam w domu. Z
nudów nawet nakręciłam vlog pt „10 rzeczy, które zdziwiły mnie po przyjeździe
do USA” . Owoc całodziennej nudy.
Ania kupująca bilet przed wejściem do budynku - tak, jak na filmach :D
Ma jedzenie, to cieszy michę...
omnomnom...
moje nowe bucisze.
no i ten nieszczęsny vlog, z którego sama się śmieję :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz